Dziś miało być o sprzymierzeńcach MI2014, więc przedstawiam kolejnego. Słodki jest tak, że żaden kociak (jeśli macie) mu się nie równa 😉 Ale do rzeczy. Sałatka owocowa. Wybitnie prymitywna i prosta, aczkolwiek wydaje mi się, że mimo wysokiej zawartości cukru, jest całkiem w sam raz na kolację.
Do tego podobnie jak „Black Tiger„, przynosi wspomnienie o Chinach (tiger, bo tiger, krewetki kojarzą mi się z Chinami, do tego taki Jet Li, on też taki tiger – BTW oglądałem go w autobusie w Chinach w 2000 w świetnej chińskiej produkcji, więc spokojnie mogę napisać, znałem Jeta Li, zanim znał go kto inny ;), na a co oczywiste tygrysy żyją w Chinach, więc zupełnie myślę trafnie wspominam). Dlaczego? Ze względu na liczi.
I tutaj chciałbym napisać coś o liczi. Trochę jak z tym Jetem Li. Jadłem liczi, zanim wiedziałem, że to liczi. I to dopiero jest sztuka, co? A jak to było. Przed moim wyjazdem do Chin w 2004 roku, nie znałem liczi (może wstyd się przyznać, ale nie jadłem, zapach może kojarzyłem, ale żeby tak wiedzieć jak to wygląda, to nie). No i z moim kolegą, z którym w niespełna 3 miesiące zrobiliśmy moją drugą chińską pętelkę (tym razem zahaczając nawet o Kunming, Kanton i Hongkong), postanowiliśmy odwiedzić, wtedy jeszcze nie tak popularne jak obecnie, miasteczko Yangshuo.
W Guilin, które było głównym punktem tego rejonu Chin, który był na naszej liście „must see”, postanowiliśmy zostawić bagaże w przechowalni i z małymi plecaczkami, tylko z rzeczami na jedną noc pojechać do oddalonego o siedemdziesiąt kilometrów Yangshuo. W przewodniku pisali, że to małe miasteczko, malowniczo położone wśród krasowych ostańców, które warto odwiedzić dla klimatu. Zupełnie innego niż w całych Chinach. Na jedną noc.
Nie zostaliśmy tam jednej nocy. Zostaliśmy 5 dni. W podróżowaniu na własną rękę, w zasadzie jednym znakiem STOP jest budżet. Chiny w 2004 były wyjątkowo tanie. Za łóżko w hostelu płaciliśmy w Yangshuo około 8 złotych. Więc decyzja czy zostać gdzieś noc czy tydzień mogła być ustalana na bieżąco (co nie znaczy, że podróżowaliśmy zupełnie bez planu, były wytyczone ramy pętli no i wg miejsc opisywanych przez przewodnik Lonely Planet).
Yangshuo okazało się dla nas rajem, gdzie mogliśmy odpocząć (to mniej więcej była połówka podróży) od zgiełku przytłaczających nieraz wielkością (i zaludnieniem, „to małe chińskie miasteczko, dlatego tu mało kto mówi po angielsku” – powiedziano nam w Tajuanie, bagatela 1,2 mln mieszkańców) chińskich miast. Faktycznie klimat był zupełnie inny niż wszędzie, gdzie byliśmy do tej pory. Bardzo wakacyjny. Centrum niewielkiego miasteczka była zamknięta dla ruchu samochodowego, no i wszędzie były tanie, smaczne knajpki. Klimat idealny. No i malowniczo położona rzeka Li wśród ostańców krasowych. Widoki niezwykłe. Zresztą zobaczcie sami.
Aha, miało być o liczi. Ok. Więc zostaliśmy 5 dni i pomijając, że czas spędzaliśmy głównie na błogim knajpingu (siłowaliśmy się na rękę z Chińczykiem i nawet wygraliśmy rękę jego uroczej dziewczyny, którą szowinistycznie zamieniliśmy na „wiadro” chińskiego piwa), czyli jedzeniu (np. żaby na patyku) i piciu, to postanowiliśmy również zrobić sobie jednodniową wycieczkę rowerową.
Wynajęliśmy rowery górskie (jeden, jedyny raz jeździłem po chińskich wioskach na „góralu”, zazwyczaj brało się w miastach takie klasyczne miejskie chińskie trupy) i ruszyliśmy pojeździć po wioskach i wśród pól. Co z tego, że złapała nas tropikalna ulewa. Było nieziemsko. Poznaliśmy w końcu bezinteresownych Chińczyków (wow, wcześniej byliśmy zawsze „dolarkami” w ich oczach, a teraz kiedy byliśmy już tak zalani deszczem, jakaś chińska rodzina przygarnęła nas do swojego domu i jeszcze poczęstowała ryżem (chociaż widać było, że im się nie przelewa). No ale jak już przeczekaliśmy deszcz i ruszyliśmy dalej, natknęliśmy się tuż nad stromym w tym miejscu brzegiem rzeki Li na dziwne drzewo. A na tym drzewie, na jeszcze dziwniejsze owoce. Traf chciał, że stając na rowerze udało się je zerwać. No i zwykła ciekawość i pamięć, że chyba gdzieś widzieliśmy na ulicach, że to sprzedają (czyli najprawdopodobniej jak zjemy to będziemy żyć), spróbowaliśmy.
Kocham zapach rozłupanej skorupki liczi. No i jadłem go prosto z drzewa. Nie było jeszcze bardzo dojrzałe, więc nie miało aż tyle słodyczy, ale potem gdy kupowaliśmy je również na ulicznych straganach, bardzo przypasował mi ten smak. Jest wyjątkowy. Zupełnie nieprzypominający niczego innego. Naprawdę warto.
Dzisiaj w Polsce nie ma problemów z kupnem liczi, więc polecam, nawet do tak prostej sałatki jak ta. To naprawdę dobry sojusznik. Bruce Liczi & Black Tiger.
Metryczka:
Czas przygotowania: 10 minut
Dla ilu osób: z tylu składników dla jednej, ale zawsze możesz zrobić więcej
Ile to ma kalorii: zdrowe jest, po co pytać?
Składniki na słodką sałatkę owocową:
- 10 owoców liczi
- 1 średnie, lekko kwaskowe jabłko (niestety nie znam się na odmianach jabłek)
- 2 raczej małe owoce kaki (czyli owoc persymona)
- 1 mandarynka
- niepełna łyżka miodu wielokwiatowego
Przepis (znów obieramy):
Jak już pisałem wykonanie jest arcyproste. Obrałem jabłko i pokroiłem w małe kawałki. Wrzuciłem do miski. Obrałem owoc kaki (ze skórki i wyciąłem zgrubienia w środku) i pokroiłem na równie małe kawałki. No i do miski. Mandarynkę jak się domyślacie obrałem i co? Pokroiłem. Najwięcej roboty jest z liczi. Trzeba obrać ze skórki, tak żeby nie wycisnąć całego soku (skórka jest krucha) no i jeszcze wyciągnąć ze środka pestkę. Dodałem kawałki liczi do miski z pozostałymi owocami. Polałem niepełną łyżką miodu i gotowe. Bardzo słodkie, ale bardzo dobre. Smacznego!
Zobacz podobne przepisy:
- Koktajl bananowy z liczi
- Koktajl z owoców kaki
- Marmolada z pomarańczy
- Sałatka z sosem ze słodkiej musztardy
- Schab z piekarnik z marchewką
- Tarta ze spodem oreo z jabłkami i cynamonem
- Pavlova
- Najprostsza pavlova